˚.🤝⋆

Tori trzęsła się, ale nie ze strachu.

Z zimna. I z wściekłości.

Jej nadgarstki były związane drutem. Krwawiły. Plecy bolały od siedzenia w tej samej pozycji od... ilu? Czterech godzin? Ośmiu? Straciła rachubę.

Nie krzyczała. Nie błagała.

Nie była jedną z tych, które łatwo złamać. Ale każda godzina w tej ciemnej piwnicy wbijała się w jej nerwy jak igła. I powoli, bardzo powoli, coś w niej pękało.

Usłyszała kroki.

Nie te niepewne, nieudolne jak wcześniej. Nie tych śmiejących się idiotów, którzy ją porwali.
Te były inne.

Pewne. Głośne. Powolne. Ciężkie.

Jakby sam śnieg bał się je tłumić.

Drzwi zaskrzypiały. I wtedy go zobaczyła.

Czarny płaszcz. Maska zakrywająca prawie całą twarz. Ogromny. Cichy. Groźny.

Capitano.

Nie znała go. Nigdy nie widziała. Ale słyszała o nim.
Szeptami. W opowieściach, które kończyły się śmiercią.

I właśnie ten ktoś... stał teraz w drzwiach jej celi.

Zamarła.

— Jesteś kolejnym z nich? — zapytała chłodno, ledwo panując nad głosem. — Czy może ty jesteś finałem tej chorej gry?

Nie odpowiedział. Zrobił jeden krok. Drugi.

Tori automatycznie cofnęła się, aż jej plecy znów dotknęły zimnej ściany. Jakby mogła się w nią wtopić i zniknąć.

— Nie zbliżaj się — syknęła. — Mam nóż. Gdzieś. Może.

Jego głos był jak zgrzyt lodu. Niski. Cichy.
— Nie przyszedłem cię skrzywdzić.

— Aha. Bo wszyscy porywacze tak mówią — rzuciła z kpiną. — "Nie bój się, śliczna, nic ci nie zrobię." I potem zostają z zębami na podłodze.

Nie odpowiedział. Zamiast tego ukląkł.
Powoli, bez gwałtownych ruchów. Tak, jakby próbował nie wystraszyć dzikiego zwierzęcia.

Sięgnął do pasa i wyjął mały, cienki nóż.
Nie rzucił nim. Nie groził. Po prostu podał jej rękojeść.

Ona patrzyła na niego, zdezorientowana.

— Co to, test? — syknęła. — Mam ci wbić to w gardło? Bo zrobię to bez wahania.

— ..Wiem — odpowiedział spokojnie.

Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy.
W tej ciszy, w tym napięciu, które można było ciąć nożem, coś zadrgało. Coś, co było... dziwne.

Nie zaufanie. Ale... zrozumienie.

Tori w końcu chwyciła nóż i jednym ruchem przecięła drut oplatający jej nadgarstki.
Zawyła z bólu, gdy krew znów zaczęła krążyć.

Capitano się nie poruszył.

— Kim ty jesteś? — zapytała w końcu, przecierając nadgarstki i starając się nie okazać słabości. — Nie wyglądasz jak wybawca.

— Nie jestem — odpowiedział.
Po czym dodał:
— Po prostu byłem najbliżej, kiedy usłyszałem, że ktoś krzyczy w tej części miasta.

— Nie krzyczałam — warknęła.

— W twojej głowie.

Tym razem zamilkła. Patrzyła na niego z czymś, co wyglądało jak... szacunek? Może.

Potem wstała chwiejnie. On podsunął jej rękę. Nie przyjęła jej.

— Sama sobie poradzę — rzuciła. Ale lekki uśmiech pojawił się na jej twarzy, mimo że była zmęczona, pobita i zakrwawiona. — Zawsze sobie radzę.

— To widać — odparł.

Ruszyli w stronę wyjścia. Nie rozmawiali więcej. Ale cisza nie była już groźna.

Kiedy wychodzili z ruin, śnieg zaczął padać.

Tori spojrzała na niego kątem oka.

— Masz imię?

— Capitano.

— Nie twoja ranga. Imię.

Cisza.

Potem, po chwili:

— A ty?

Tori.

Przez chwilę wydawało jej się, że coś drgnęło pod tą lodową maską.

Ale nic nie powiedział. I to jej wystarczyło.

Nie byli przyjaciółmi. Nie byli nikim dla siebie.

Ale tego wieczoru... zostali kimś.

I żadne z nich nie wiedziało jeszcze, jak bardzo to zmieni ich los.

Bạn đang đọc truyện trên: TruyenTop.Vip