˚.🖤⋆

Tori siedziała na łóżku, z jedną nogą w szynie i bandażem na obojczyku. Rany piekły jak cholera, ale przynajmniej była żywa.

Nie dzięki sobie.

Spojrzała na drzwi. Stał tam. On.
Capitano. Jak cień, jak cień wszystkiego, co ją denerwowało i... przyciągało.

— Masz zamiar wejść, czy będziesz tak stał całą noc jak koszmar z dzieciństwa? — rzuciła, próbując zażartować, ale głos jej zadrżał bardziej, niż chciała.

Nie odpowiedział. Wszedł powoli, ciężkie buty stukały o kafelki.

Zatrzymał się półtora kroku od jej łóżka.

— Nie powinnaś była wchodzić tam sama.

— Ty też nie powinieneś był mnie ratować — odparła natychmiast, patrząc na niego twardo.

Milczenie. Długie.

Tori westchnęła. Głowa ją bolała.

— Zaryzykowałeś misję, Capitano. Rozkazy. Pozycję. To nie było... rozsądne.

Wreszcie odezwał się. Powoli.
— Wolę stracić misję, niż ciebie.

To ją zamurowało.

Wpatrywała się w niego z otwartymi ustami. Myślała, że się przesłyszała. Że może nadal ma gorączkę.

Ale on patrzył na nią spokojnie. Powiedział to z całą swoją pieprzoną lodowatą pewnością.

— Nie mów tak — szepnęła po chwili. — Nie jestem twoją słabością.

Zrobił krok bliżej.

— Nie jesteś. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Jesteś moim powodem.

Tori czuła, jak całe ciało jej sztywnieje. Jak w sercu coś zaczyna kruszeć, chociaż tyle lat budowała mury.

— Jeśli ktoś się dowie... — zaczęła, ale zamilkła.

— To nie ich sprawa — przerwał. — Nie zamierzam cię trzymać w cieniu. Ale też nie oczekuję, że dasz mi cokolwiek w zamian.

— To dobrze — powiedziała cicho. — Bo nie umiem nic dawać.

Capitano się uśmiechnął. Delikatnie. Ledwo zauważalnie.

Potem usiadł obok, nie dotykając jej, ale będąc blisko.

I tylko wtedy, gdy pomyślała, że może jednak... może ten wieczór da się przetrwać — delikatnie oparł dłoń na jej dłoni.

Nie złapał. Nie przytrzymał.
Po prostu — był.

I pierwszy raz od długiego czasu — Tori poczuła się... bezpiecznie.

Bạn đang đọc truyện trên: TruyenTop.Vip